Grecja – trzy skojarzenia. Szybko, mów!
Słońce i…? Do śniadania wyciskany własnoręcznie sok, od którego pomarańczowieją myśli. Smak oliwek z Kalamaty! Raz, dwa, trzy, już, starczy. Jak to nie fair? Nie przeżyłbyś bez butelki pachnącej sosną retsiny, bez sirtaki tańczonej do rana? Mamma mia, bez miski owoców morza też nie. Okej. Wspaniale. A teraz usiądź na chwilę i posłuchaj. Jest taki zakątek Peloponezu, do którego zabierasz plecak pełen obietnic. Kiedy stamtąd wracasz, wypakowujesz na stół niespodzianki i tajemnice.
Obyś żył w ciekawych czasach, mawiają Chińczycy. Ostrożnie ze zbyt pojemnymi życzeniami, tak uważasz, okej. Dlaczego? Bo mogą zacząć się arcyspełniać? Pełna zgoda. Już jest arcyciekawie. Chciałoby się ponudzić z samym sobą, ponarzekać na komary zamiast polityków. Najlepiej w miejscu, gdzie do wypełniania godzin służą metry sześcienne ciszy, a dni przelicza się na tony niezapomnianych widoków.
Ja zwykle przed urlopem w Grecji przekopuję internet w poszukiwaniu tarasu. Też tak masz? Najlepiej z opcją wschodów albo zachodów. Białe mury miasteczka nieopodal, w oddali zarys wysp – to już bonus. Nie obędzie się jednak bez rąbka morskiej szaty w urlopowym landszafcie.
U Magdy, którą poznałam przez wywiad do „Par dwóch kultur”, znalazłam wszystko. Złote pocałunki słońca na dzień dobry, srebrne tajemnice księżyca czytane z lustra sarońskich wód na dobranoc. Miasteczko na lewo, wyspy na prawo. Bajka.
Jakby nie dość tarasowego szczęścia na przodzie domu, który Magda i Perykles wybudowali na wzgórzu w Aliki, na jego tyłach zaczynają się ścieżki. Oliwkowa na prawo, cytrynowa na lewo. Idealne dla łowców samotności czy greckiej codzienności podglądanej zza płotu. W moim przypadku – ewentualnie do poszukiwań powieściowego bohatera. A co?! Nie mógłby wyleźć zza zwęglonej piorunem oliwki? Wyglądać jak Alexis Zorba? Ryknąć śmiechem w zderzeniu z moją gryzipiórczą ciekawością, aż poniosłoby echem do wiatraków na szczytach gór. Wysokie góry też tam są, pewnie.
Nie będę cię okłamywać: meczały na mój widok jedynie kozy, gdy myląc ścieżki kręciłam się koło ich zagrody. Burek szalał w spazmach poczucia obowiązku, inny wylazł z chaszczy i staliśmy się na kwadrans najlepszymi przyjaciółmi. We dwoje raźniej, tym bardziej że Perykles, mąż Magdy, dał mi niejasne wskazówki, jak dotrzeć do cytrynowego gaju. Krążyłam w poszukiwaniu nieczynnej tawerny, śladami kup, po których oceniałam rozmiar ich właścicieli oraz moje osobiste szanse na przeciśnięcie się przez krzaczory. Dowodów istnienia ludzi sporo – ładne i brzydkie, duże i małe domy, dwuślady, jednoślady, pochyłe murki i rozwalone furtki. Człowieka jak na lekarstwo. Trochę to i dobrze, bo nie z każdym po drodze samotnej turystce (co uświadomił mi squatowy wygląd tawernianej ruiny).
Szum morza zlewał się z szelestem wiatraków, gdy zbliżałam się do gór. Żaglówki wyglądały jak białe pionki na wielkiej błękitnej planszy. Nagle coś zaszeleściło wokół mnie, za mną i przede mną. Wzniosło się w górę, jakby krzakom urosły skrzydła. To gołębie – weszłam w sam środek stada dobrze ukrytego w zieleni. Wzbiły się do lotu, przypominając mi o „Magu” Fowlesa. Rozejrzałam się niepewnie, czy w ślad za nimi nie wynurzy się z gęstwiny aktor w upiornej masce. Maurice Conchis, ekscentryczny bohater „Maga”, poczęstowałby mnie zapewne taką właśnie przygodą na dzień dobry. Na szczęście z Nicholasem – jego ofiarą – nie łączyło mnie nic poza tym, że przyjechaliśmy z Anglii.
I tak wolę Zorbę, bogactwo duszy ukryte w starym, zużytym ciele i proste rady na nieprzetarte szlaki w życiu. „Wykonywana w połowie praca […], wyrażane w połowie myśli, półgrzesznicy i półświęci doprowadzili ten świat do opłakanego stanu, w jakim się dziś znajduje. Idź prosto do celu, wal śmiało, nie bój się, a zwyciężysz! Bóg bardziej nienawidzi półdiabła niż arcydiabła!”. To kocham i rozumiem.
“Baby”-wycieczki, tak oceniał moje wyprawy syn. Huśtał się na pokładzie jednej z białych plamek należącej do Peryklesa, gdy ja wędrowałam przez dojrzewające cytrusami i ziołami popołudnie. Oni szorowali pokład, ja odpoczywałam w przydrożnej cerkwi, bezpiecznej i ciepłej. Magiczna cisza przygwoździła mnie na długą chwilę do krzesła. Szurnęłam, wstając, i od razu przeprosiłam świętych z ikon. Oraz malowane złotą farbką gwiazdki z niebieskiego firmamentu, ozdóbki ze sreberek i oliwne lampki przy ołtarzu.
W Grecji, jak wszędzie indziej, po czasie słońca przychodzi czas deszczu. Wczesnojesienna burza przyszła któregoś popołudnia, przynosząc wytchnienie, a wraz z nim okazję do zasypiania przy otwartych na oścież drzwiach tarasu. Gospodarze bardzo narzekali na suszę. Znalazłam dowody ich racji na trasie oliwnej, gdzie natura mimo solidnego prysznica wołała pić na każdym kroku. Mówili, że w morzu za dużo wody, w glebie za mało. Plaże znikają, oliwki marszczą się na gałązkach, a do zbiorów niedaleko. Pewnie przetrwają niejedną wielką suszę, nieśmiertelne bohaterki wzgórz. Drzewa wdzięczyły się do mnie rozmaitymi pozami, jedna z par tańczyła nawet twista!
O oliwkowe podium walczą włoscy i greccy producenci. Najstarsze, być może liczące pięć tysiącleci drzewko stoi we Włoszech. Nie wiem, ile stuleci (bo w dziesięcioleciach liczy się chyba wiek “baby”-oliwek) mają gaje oliwne Attyki. Na pewno dość, by doświadczyć sporego kawałka historii regionu. Może są wśród nich okazy starsze niż prastare kolumny w Atenach…? Na pewno niektóre z nich widziały Turków, przyjeżdżających, by palić wsie, zabijać mieszkańców. Planowali zaludnić Peloponez swoimi. Drzewa słyszały niejeden płacz, widziały niejeden statek, zsiadających z niego w porcie ambasadorów, rosyjskiego, angielskiego, francuskiego. Ile tam się działo.
Przeżyły wojnę i pokój, narodziny wolnej Grecji, a teraz miałyby zginąć od suszy? Kto wie, kto wie…
Miasteczka Galatas i Poros oddziela miniatura Cieśniny Bosforskiej – 200 metrów wodnego korytarza między lądem a wyspą przepływa się taksówką w kilka minut, deszcz nie deszcz, dzień czy noc. Koszt – 1 euro. Przyjemność turystyczna – absolutna.
W Galatas, przedsionku Poros, pozornie nudniej niż za wodą, chyba że ktoś preferuje migawki z codzienności – bardzo poważną panią ekspedientkę w piekarni albo lokalsów wgapionych wieczorami w ekran pod sufitem (knajpy zdecydowanie mniej tłoczne niż w Poros, ale nie puste!). Dzieciaki przesiadują na ulicy z nosami w smartfonach – niby osobno, a jednak razem.
Kierowca taksówki (przydatna w drodze z portu do domu, pod górkę) za pierwszym razem grymasił, gdy usłyszał „Live-Bio”. Za drugim spytał na nasz widok z miną pokerzysty: „Live-Bio?”. Za trzecim westchnął, gdy nadeszliśmy, pożegnał się ze staruszkiem, z którym gawędził na ławce obok postoju, podszedł do auta i…uśmiechnął się! Byliśmy od tej sekundy znajomymi. Gdyby tak jeszcze znał angielski, pytałabym do utraty tchu o tego czy innego Galatopiańczyka, bo przecież rozpoznawałam ich z dnia na dzień jak swoich. Jak w rodzinie.
Ślady dawnych czasów wiatr historii rozrzucił po lądzie i wyspach. Wybraliśmy się razem z synem do Zatoki Rosyjskiej na “baby”-wycieczkę. Nie pływały wodne taksówki, użyliśmy więc lądowej. Na plaży czekała niczym sceniczna dekoracja ruina rosyjskiego fortu, resztki dawnej potęgi, z kozami i emerytami na leżakach w pakiecie. „Nie moja grupa wiekowa”, mruknął syn, założył maskę i zniknął pod wodą. Ja zanurzyłam się po pas i stałam długo, nie przestając podziwiać piniowych wzgórz. Obsługa baru pojedynkowała się na muzyczne przeboje z załogą jachtów w zatoce. Złote plamki słońca tańczyły do rytmu, leżakowicze klaskali, gdy puszczano coś z ich epoki. Mogłabym tam zostać na zawsze.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy las. Poza żółwiem nie spotkaliśmy innych gadów („Mamo, na wszelki wypadek tup!”). Minęliśmy kilka urokliwych plaż, do zapamiętania na przyszłość. Na moście łączącym Sfairia i Kalavria o mały włos nie spotkałam jego, mojego bohatera! Szedł ulicą ubrany w slipki i wywijał biodrami, niepomny sporego brzuszka. Pewnie tańczył w wyobraźni wokół ładnej panny. Wtem przystanął, założył koszulkę i odmaszerował w rytmie czacza. Krótki, erotyczny wizaż do zapamiętania. Kawałek dalej spotkaliśmy niemieckie turystki przyklejone do ogrodzenia szkoły marynarki wojennej. Wpatrywały się w prycze widoczne przez duże okna i w garstkę ubranych na biało junaków. Ach, ach.
A może nadałby się na bohatera motocyklista, który minął mnie, gdy szłam do przystani? Gapił się tak długo, aż w końcu odwzajemniłam gapienie, a że akurat wyrabiał zakręt, było na co. Zawrócił, minął mnie, zjechał na pobocze. Wyłączył silnik i udawał, że szuka czegoś na lustrzanej tafli wody. Ja też udawałam, że czegoś szukam. Razem szukaliśmy. Tylko czego? Odeszłam, czując na plecach jego wzrok. Nie mam przecież osiemnastu lat.
Milczenie zdobi kobietę, twierdził Sofokles. Długo nie pisałam. Ubrana w suknię z niewypowiedzianych słów, siedziałam na tarasie, zapatrzona w żaglówki. Wypływały co dzień niemalże o tej samej porze, nieśmiałą grupką. Gdyby wszystkie życiowe wybory niósł na skrzydłach wiatr. Pisać, nie pisać. Kochać, nie kochać. Jeść, nie jeść. Pewnie, że jeść. Obie restauracje polecone przez Magdę, Rota i Apagio, okazały się wyśmienite. Do Apagio wróciliśmy na dolmades, śródziemnomorskie gołąbeczki polecane przez szefa, wykonane przez jego żonę. Niebo na talerzu!
Rota przeżyła na naszych oczach wielki kryzys. Kelnerzy zamiast kręcić się przy gościach, biegali w kółko z długimi kijami i bili nimi w dach, strącając strumienie wody podczas sztormu. Taki obrót fortuny. Jak w ateńskiej Wieży Wiatrów, w której rozmodlonych chrześcijan zastąpili roztańczeni derwisze. Albo na cmentarzu w Galatas, który przepołowiono, by puścić wolno górski strumyk, zamieniający się wiosną w rzekę. Dziś to rów pełen śmieci. Albo domy zatrzymane w pół piętra. Wszędzie takie domy, widok rozrywający serce emigrantki. Wiem, co to może znaczyć, wiem. Peryklesowi się udało, innym niekoniecznie. Każdy Grek ma swoją wyspę, marzy, by na nią powrócić. Każdy emigrant ma dom na wyspie marzeń.
Na Poros przeszłam szlak grzbietem wyspy, od kaplicy św. Atanazego do starego kościółka, poświęconego bliźniaczym „Bessrebrenikom”, św. Kosmie i św. Damianowi, arabskim lekarzom, którzy leczyli za darmo przede wszystkim biednych i niekoniecznie wierzących. Mijając widoki na cztery strony świata, szłam i tupałam, aż do bólu w stopach. Gdybym już wtedy wiedziała, że na sąsiedniej, bezludnej wyspie Bourtzi, wokół ruin austriackiej twierdzy rządzą… węże, skakałabym chyba całą drogę. Syn, jak tylko o nich usłyszał, zrobił plan na następny wyjazd: wynajmie łódź z lokalsem za sterem, ubierze solidne buty i jeansy. To nie będzie wycieczka dla “babies”.
Ja przepłynę tamtędy, zmierzając wodolotem na Hydrę, gdzie osiołki zastępują auta, a historia wyziera z każdego kąta. Albo jeszcze dalej, na Spetses, gdzie John Fowles wymyślał „Maga”. Obejrzę kolejne wzgórza wybuchające zielenią pinii, starą brytyjską szkołę, w której pracował książkowy Nicholas Urfe. Nie spotkam go, ani też ślicznych bliźniaczek, które istniały-nie istniały w powieści. Tyle do zrobienia, przeczytania, przemyślenia.
Ostatniego dnia spotkałam Fotini, z akcentem na drugie „i”, co podkreślała kilkakrotnie. Przyszła oglądać zachód słońca, dla niej nie ostatni, dla mnie tak. Zatopione w różowym świetle wieczoru, rozmawiałyśmy po angielsku (wreszcie!). „Ucz się greckiego”, mówiła Fotini. „Warto. Wrócisz tu. Wszyscy wracamy. Ja do mamy w Poros i na moją działkę tutaj, w Aliki. Jestem z Aten, mam tam syna, wnuki. Pracuję w szpitalu z polsko-greckimi pielęgniarkami. Zostawiły w Polsce greckich rodziców, gdy pewnego dnia głos stąd zawołał je do domu. Są, rozmawiają między sobą po polsku. Ucz się greckiego. Wiesz, co znaczy moje imię? Świetlista. Oświecona”.
Spytałam, czy pływa w Morzu Egejskim zimą. Ona nie, ale brat i siostra co roku. To wielka siła tradycji, którą trzeba pielęgnować, nie wolno zaniedbać. „Wrócisz”, powiedziała jeszcze raz na pożegnanie. „Widzisz tamtą wysepkę? Nazywa się Modi. Same skały, ale nurkowie wyłowili z morza resztki cywilizacji. Pewnie rozbił się o nią statek. Piszesz? Musisz przyjechać i spytać mnie o więcej historii. Ucz się greckiego i wracaj”.
Wrócilibyście? Ja tak!